Boże, weszłam na to forum i się tak zastanawiam "co ja tutaj robię?". Nie wiem czy jest sens w zwierzaniu się komuś obcemu, ale skoro nie umiem się zwierzyć komuś bliskiemu, bo czuję, że większość moich bliskich by mnie nie zrozumiała, to pozostała mi jedynie ta droga. Od razu napiszę, że nie oczekuję jakieś rady i zrozumienia, a jedynie chyba rozmowy. Z pewnością nie mam tak, że jestem osobą, której trzeba potakiwać, i z którą trzeba się zgadzać.
Mam za sobą łącznie cztery związki. Pierwszy to była typowa dziecinada w wersji "ustawmy się z sobą", była też wersja "kilkutygodniowa" i dwa z kilkuletnim stażem (te co miały być na poważnie i na całe życie). Kiedy odchodziłam od ostatniego z wymienionych partnerów poczułam się tak jakbym nie żałowała, jakby nie było mi żal, jakby mnie wyprało z uczuć. Zanim podjęłam decyzję o odejściu, to już wtedy kogoś poznałam, ale nie było tam zdrady (nie doszukujcie się takich rzeczy, uważam, że najpierw trzeba coś zakończyć nim zacznie się coś nowego). Tak czy inaczej w końcu stałam się singielką, bez większego rozpaczania, jedzenia lodów na potęgę itd. Wdałam się w romans, sądziłam wtedy, że bez przyszłości i nawet nie chciałam z tym mężczyzną budować przyszłości. Nie czułam potrzeby ponownego wiązania się z kimś, jeszcze w tak krótkim czasie po nieudanym zakończonym związku. Ja wiem, że pewnie dla wielu z was spanie z kimś z kim się nie było wyda się czymś mocno niemoralnym, brudnym i nieporządnym.
Spotykaliśmy się różnie, raz częściej, raz rzadziej. Zależy jak mieliśmy czas. Czasami ja wpadałam do niego, czasami on przyjeżdżał do mnie. Nie tłumaczyliśmy się sobie, rozmawialiśmy normalnie, można nawet to nazwać przyjaźnią w połączeniu ze wspólnymi wyjściami i seksem. Zazwyczaj chodziliśmy razem nocami - kino, knajpa, bar całodobowy, gdy nikomu z nas nie chciało się gotować. Nawet nie zauważyłam kiedy to się rozwinęło na taką skalę, że zaczęliśmy żyć jakbyśmy z sobą byli, to przyszło samoistnie, ale to on podjął decyzję. On jako pierwszy powiedział, że takie dłuższe bujanie się bez uczuć nie ma sensu i że mu autentycznie zależy, choć myślał, że nigdy nie pokocha takiej gówniary. No i właśnie, tu jest problem. Gdy byliśmy z sobą tak luźno, to wiek nie stanowił dla mnie żadnego problemu, bo nie myślałam o przyszłości, o tym co będzie dalej, jak będzie, bo nie mieliśmy wspólnej przyszłości, tak? Było prostu, rozumiecie?
A dziś się zastanawiam czy postępuję właściwie, czy to ma sens. Nawet nie wiem czy go kocham, nie wiem czy umiem kochać. Wiem, że go lubię, ale... nigdy nie byłam osobą, która się szybko zakochuje i patrzy na świat przez różowe okulary i od razu widzi w czymś wielkie LOVE.
Jeszcze wszyscy mnie w dodatku przestrzegali. Moja matka to już szczególnie, ale ona akurat jest osobą, która nie jest obiektywna, bo uwielbiała mojego byłego, ale to tylko dlatego, że z nim miałam szanse na normalne, stabilne życie, jej zdaniem, bo tak naprawdę nie wie co było powodem naszego rozstania. Adam jej powiedział jedynie "pani córka miała kaprys", gdy zabierał swoje rzeczy, pod moją nieobecność, bo akurat wypadła mi wtedy popołudniowa zmiana w pracy. Ona chyba ciągle żyje nadzieją, że to z tamtym będę, choć jak dla mnie nie ma takiej opcji i sobie nawet nie wyobrażam, że moglibyśmy do siebie wrócić.
Jednak ciągle stoję na tym, że ja nie wiem co robić dalej. Z jednej strony chcę ułożyć sobie życie, myślę o macierzyństwie, jestem gotowa na dziecko, ale nie jestem gotowa na małżeństwo, nie jestem pewna, że to co między nami przetrwa lata, bo już byłam w związkach co trwały lata i się rozpadły. Nie jestem pewna, czy umiem zaufać jakiemuś mężczyźnie, czy akurat jemu, zwłaszcza, że bywały u nas spięcia (może nie jakieś ostre, ale jednak). Najgorsze, że czuję, że problem tkwi we mnie, a nie w nim...